03 kwietnia 2013

N. 1

Melly
-->
Nadszedł wielki dzień. Mama była zdenerwowana, a tata nie ukrywał niezadowolenia z powodu mojego wyjazdu. Powtarzałam im, że to dla mnie lepszy niż bezczynne siedzenie i użalanie się nad sobą. Wyciągnęłam przed dom swoje wielkie czarne walizki. W sumie nie brałam aż tak dużo ubrań. Najwięcej miałam wygodnych spodni, bo wiedziałam, że bieganie za trzylatkiem nie będzie takie proste. W drodze na lotnisko letnie słońce ogrzewało moją jasną skórę. Przez okno przyglądałam się paryskim zabudowaniom. Lubiłam to miasto, ale chciałam zmienić całkowicie otoczenie i zapomnieć o życiowej porażce. Kochałam rodziców, ale ich też nie chciałam już widzieć. Już od tygodnia byłam myślami daleko od domu. Wcisnęłam się w kolejkę do odprawy i trochę po 12 byłam już po wszystkim i siedziałam tupiąc rytmicznie nogą w podłogę. Kiedy ogłoszono, że samolot do Toronto już jest gitowy energicznie ruszyłam do odpowiedniego wejścia. Lot był długi, ale podekscytowanie nie pozwalało mi zasnąć. Znajdywałam sobie różne zajęcia-słuchałam muzyki, czytałam książkę, grałam w głupią grę na telefonie. Za oknem był tylko ocean. Dało mi to do zrozumienia jak daleko wyjeżdżałam. Pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać czy dobrze robię. W sumie wyjazd do jakiejś dziury w Kanadzie nie mógł być początkiem czegoś niezwykłego, o czym myślałam wcześniej mając w planach amerykańską metropolię. Chyba najbardziej chciałam się odciąć od wszystkiego i wszystkich, których zawiodłam. Pomysł au pair pojawił się trochę znikąd, ale dziwnie mi się spodobał. Dzieci raczej lubiłam i myślałam, że większych problemów z nimi nie będzie. Podobało mi się też to, że większą część czasu będę zajęta maluchami, bo nie chciałam myśleć o tym wszystkim, co zostawiłam we Francji. Nareszcie wylądowaliśmy. Szybko wzięłam torbę na ramię i ruszyłam do wyjścia. Weszłam do wielkiej hali lotniska. Wzięłam swoje walizki z taśmy i poszłam szukać swojej nowej „rodziny”. Wcześniej przysłali mi swoje zdjęcia i rozmawialiśmy na Skype, więc mniej więcej wiedziałam czego mogę się spodziewać. Zobaczyłam mała postać przyklejoną do szyby przy ruchomych drzwiach. Lekko zauroczył mnie ten widok i uśmiechnęłam się do siebie. W końcu wyszłam do oczekujących ludzi. Postać okazała się małym chłopcem z jaśniutkimi włosami. Nie odkleił się jednak od szyby choć właściwie się tego spodziewałam. Zauważyłam mężczyznę z tabliczką w ręce, na której było moje imię i nazwisko. Przygryzłam ze stresu wargę i ruszyłam do niego.
-Pan Boling?-zapytałam niepewnie.
-Witaj w Kanadzie Melindo-powiedział z szerokim uśmiechem.
Idąc do samochodu lekko mu się przyglądałam. Wydawał się dosyć miłym, bo uśmiech nie schodził z jego twarzy. Był wysokim brunetem z zielonymi oczami i dołkiem w brodzie. Miał na sobie jasną koszulę z podciągniętymi rękawami i ciemne dżinsy. Na parkingu wsiedliśmy do czarnego SUVa. Przestałam mu się wtedy przyglądać, bo mógł uznać to za trochę dziwne.
-Na żywo wyglądasz na młodszą-zerknął na mnie zatrzymując się na czerwonym świetle.-Będziesz dla dzieci bardziej jak starsza siostra niż opiekunka. Będą zadowolone.
Znowu przygryzłam wargę. Właściwie to nie wiem kim wolałabym być. Starsza siostra wydawała się fajna, ale opiekunka miała większą władzę jeśli można to tak nazwać.
W czasie jazdy samochód wypełniały niezobowiązujące rozmowy. Byłam lekko skrępowana i raczej powściągliwa. Pan Boling próbował trochę mnie zrelaksować żartami, ale jego poczucie humoru było dla mnie zagadką. Powiedział, że nie będzie teraz za dużo mówił o rodzinie i wyobrażeniu mojej pracy, bo razem z żoną zaplanowali już wieczorną kolację. Przez szybę przyglądałam się wysokim budynkom w Toronto. Potem nie były już one takie ciekawe. Stawały się skromniejsze i jakieś karłowate. Po niepełnych dwóch godzinach minęliśmy znak oznajmujący, że właśnie dojechaliśmy do Stratford. 32000 ludzi? Strasznie mało, pomyślałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz